|
Wyprawa do Kajetan To było ponad dwa dni temu, więc nie jest na świeżo, ale napiszę co pamiętam. Chodzi o wyprawę do Kajetan. Kajetany są o 20 minut drogi samochodem od mojej wsi, tyle że akumulator Coyoty zdechł definitywnie. Po próbie ładowania ledwo ją odpalił, a gdy usiłowałam go naładować porządniej, puścił siarkowodów i odmówił osiągnięcia napięcia 12 Volt. Postanowiłam jechać transportem publicznym z przesiadką w stolicy, a zatem była to już wyprawa.
Wyprawa do Kajetan może nie taka ważna jednak przydatna, zaczęła się od wczesnego spóźnienia. Śniadania nawet nie próbowałam jeść a i tak na pociąg wyszłam już mocno po 7:00 (7:10?) a miał ci on być o 7:30. Trawersy kałuż nadkałużowymi płotami nie miały chyba większego znaczenia, bo i tak idę co najmniej 23 minuty, a biec nie chciałam, bo się w biegu pocę. Następny pociąg był dopiero o 8:41, a najbliższy autobus lokalny o 8:05. Wziąwszy pod uwagę korek na Puławskiej i tempo przejazdu tramwaju przez Warszawę uznałam, że jednak to pociąg daje mi jakieś szanse by zdążyć. Zawzięłam się więc i zwinąwszy kolejną książkę z poczekalni PKP postanowiłam poczytać jednak stary preprint, którego nie spaliłam zimą i wożę teraz ze sobą.
W pociągu przysypiałam. Na szczęście mój czujny organizm w okolicach Służewca zaczął delikatnie się wybudzać, więc wysiadłam gdzie trzeba, czyli na Rakowcu. Tramwaj był od razu i w ten sposób na luzie zdążyłam na PR Aleja Krakowska, z której to odchodził autobus do Kajetan.
Zdążyłam idealnie na 10:30 - po ponad 3 godzinach od wyjścia z domu byłam tam gdzie trzeba. Wniosek: wyszłam z domu o godzinę za wcześnie. Jeden był tylko mankament tak wyżyłowanego zdążenia: timing był tak idealny, że nie było kiedy pójść do toalety. Ledwo był czas na zmianę butów z ubłoconych na te, które przezornie miałam w plecaku. Zmieniłam więc buty i rozpoczęłam wędrówkę po gabinetach nie myśląc o potrzebach organizmu.
Wędrówka była zasadniczo siedzeniem na korytarzu. Dzięki temu poznałam dolegliwości pewnej starszej pani, która miała szumy uszne w lewym uchu. Ja też mam szumy uszne, ale jak ustaliłyśmy, bez porównania mniej uciążliwe. Starsza pani okazała mi również swoje leki, które były znajome - mama brała podobne. Starsza pani była też znacznie mniej cierpliwa niż ja. Usiłowała wymóc przyspieszenie wydarzeń na przyjmującym protetyku słuchu. Z tych usiłowań wyszła z przekonaniem, że jest to człowiek antypatyczny. Protetyk ów nie jest również moim ulubieńcem.
Moje czekanie w kolejce do kontroli aparatu słuchowego przerwało wezwanie na kontrolę słuchu. To był miły przerywnik, nawet podejrzewałam, że słuch mi kontroluje mój ulubioty protetyk, co okazało się nieprawdą, a może i prawdą, bo co mi szkodzi mieć dwu ulubionych protetyków słuchu. Drugi z moich ulubionych protetyków powiedział, że zaraz będzie kontrolował/ustawiał aparaty słuchowe, więc mogę sprawdzić i swój u niego. Postanowiłam tak zrobić nie wierząc w talent protetyka, który moim ulubieńcem nie jest. To chyba wydłużyło mi czas badań gdyż jakby zmieniłam kolejki, choć kolejka była tu pojęciem nieco nieuchwytnym. Jednak dzięki stracie czasu odzyskałam program ustawiony mi przez pierwszego z moich ulubionych protetyków. Odzyskałam dzięki temu, że: po pierwsze - mogłam porozumieć się z protetykiem, po drugie - program był zapisany w komputerze.
Badania trwały na tyle długo, że już nie udało mi się wrócić do mojej pani doktor, więc poszłam czekać w zupełnie innym miejscu na doktor dyżurną. Doczekałam się i, po ustaleniu, że papiery przyślą mi pocztą, mogłam wreszcie pójść do toalety, bez obawy że coś mi przepadnie.
Wyszłam z Instytutu ok 17:00 zmęczona, ale wolna. Wiał wiatr, zrobiło mi się chłodno, więc założyłam kurtkę, co okazało się korzystne jakieś 5 minut później, gdy dopadła mnie ulewa w połowie drogi do przystanku. Dopadnięcie było tak gwałtowne, że na pewno nie zdążyłabym założyć kurtki z powodu ulewy. Wiatr i woda uderzyły we mnie z niekorzystnego kierunku, czyli z tego w którym szłam. Zatrzymało mnie to na trochę, bo oderwanie jednej z nóg od podłoża mogło się skończyć wywróceniem przez wiatr. Stałam więc i robiło mi się coraz mokrzej i zimniej. Kurtka nie miała szans nie przeciekać nie będąc z gumy czy folii. Woda biła w materiał z taką siłą, że nic co miało jakąć strukturę przepuszczalną nie mogło wody powstrzymać. W tym momencie miałam nawet wrażenie, że co prawda śnieżycę taką kiedyś przeżyłam, ale ulewy nie.
Ulewa nagle osłabła zamieniając się w średnią, dzięki czemu do przystanku doszłam. Doszłam 10 minut po czasie, a autobusy tu co godzina. Zastanawiałam się nad sposobami uniknięcia zapalenia płuc, bo człowiek mokry i wystawiony na wiatr szybko się wychładza. Autobus jednak też miał opóźnienie i to jest ta sytuacja, w której człowiek cieszy się mimo ogólnie złej kondycji psychicznej. Wsiadłam, zdjęłam kurtkę i na chwilę zrobiło mi się cieplej. Tylko na chwilę, bo autobus był dobrze wentylowany poprzez pootwierane w dachu okna. Widać kierowcy było ciepło. Na następnych przystankach wsiadali ludzie w dziwnie suchych ubraniach - zazdrościłam im bardzo.
Przypomniałam sobie starą traperską prawdę, która mówi, że ubranie najlepiej suszy się na człowieku. Założyłam więc kurtkę, co w związku z wentylacją autobusu okazało się po pewnej chwili cieplejszym rozwiązaniem niż próby suszenia siebie i kurtki osobno.
Następną przykrością która mnie spotkała był klimatyzowany tramwaj. Klimatyzacja w tramwajach działa na ogół lepiej niż w autobusach, a jak nie ma upału to działa wręcz rewelacyjnie. Zaczęło mnie trochę trząść. Trochę, bo przeciwwagę dla klimatyzacji stanowiło słońce, które chwilami przezierało przez chmury i skosem wpadało do tramwaju.
Miałam szansę zdążyć na pociąg o 18:15 - wcześniejszy niż ten, który uprzednio planowałam. Teraz zależało mi na jak najszybszym dotarciu do miejsca z suchym ubraniem i resztką spirytusu podarowanego kiedyś przez siostrę. Ta resztka może mi uratować zdrowie - tak myślałam. Tramwaj natomiast zatrzymał się przed Chałubińskiego i tak stał. Wizja wcześniejszego pociągu zaczęła się rozmywać.
Tramwajowe drzwi zostały w końcu otwarte i na skuśkę, przez trawniki i trzy pasy Jerozolimskich, wyleliśmy się by podążyć na piechotę. Z zimna szłam szybko. Gdy weszłam na peron w Śródmieściu, przypomniałam sobie, że nic tego dnia nie jadłam. Wpadłam więc do sklepu i kupiłam dwa chleby w folii. Wiem, że to ..., ale nic lepszego o tej porze już nie mieli. Gdy wpadałam do kiosku po gazety, ogłaszano przyjazd tego wcześniejszego pociągu. Z gazetami wpadłam do pociągu i jeszcze zanim zdjęłam buty, zaczęłam jeść. Potem wyjęłam z plecaka moje buty do chodzenia, a te z nóg, które wraz ze skarpetami były nasiąknięte jak gąbka - spakowałam. Siadłam tak, żeby świeciło na mnie słońce i wzięłam się do zażerania chleba. Zeżarłam ten ze słonecznikiem. Dokonałam jeszcze jednego manewru ubraniowego. Pod nieźle nasiąkniętą kurtkę wsadziłam lekko tylko wilgotną kamizelkę odblaskową wyjętą z plecaka. W plecaku co prawda sucho nie było, ale znacznie suszej niż na mnie. Kamizelka nieco izolowała mnie od kurtki i było cieplej. Pociąg na dodatek nie miał klimatyzacji - co za rozkosz.
W Zalesiu dokupiłam Wyborczą i truchtem puściłam się do domu. Było jakoś dziwnie sucho. To znaczy, kałuże były, owszem, niczego sobie, ale jakieś takie wczorajsze. Trucht nie był zbyt szybki, za to mocno rozgrzewający. Przebyłam nim połowę drogi. Zaczęłam się zastanawiać, czy zamiast kupować akumulator nie powinnam kupić odpowiednich butów i trenować do ultramaratonów. No ale ten akumulator może się przydać do wożenia brata, więc jednak go kupię.
Gdy dotarłam do domu, byłam tak rozgrzana, że idea wykorzystania resztki spirytusu wydała mi się overkillem. Postanowiłam zachować spirytus na cięższe czasy i tylko zmieniłam ubranie. Rozczarowanemu kotu dosypałam suchego i machnęłam się spać. Rozczarowanemu, bo liczył na mokre.
Na drugi dzień zapalenia płuc ani śladu. Jak już się przyzwoicie wyspałam, napompowałam koła w rowerze i udałam się do siostry, żeby opowiedzieć rodzinie jaka byłam dzielna. Jakoś nikogo to nie interesowało...
Wysłany przez: , date: 2017-07-05 14:40:29 , post nr: 97
|